„Możesz jeść w kuchni” – powiedział, a w jego głosie pobrzmiewał ten sam lekceważący ton, którego używał przez czterdzieści lat wobec każdego, kogo uważał za niegodnego. „Przy tym stole tylko osoby dorosłe”.
Patrzyłam, jak twarz mojej córki się kruszy. Meredith spędziła godzinę tego ranka, układając włosy i wybierając najlepszą sukienkę. Zapisała nawet tematy rozmów na fiszkach, martwiąc się, że zapomni o czymś ważnym w rozmowie z dorosłymi. Teraz stała w swojej szmaragdowozielonej sukience, tej z maleńkimi złotymi guzikami, z których była tak dumna, patrząc na dziewięć nieskazitelnie nakrytych stołów wokół stołu, który z łatwością pomieściłby dwanaście osób. Dziewięć nakryć, dziesięć osób. To było celowe, wykalkulowane okrucieństwo.
Głos Meredith był ledwie szeptem, ale w tej cichej jadalni brzmiał jak grzmot. „Ale ja też jestem rodziną, prawda?”
Pytanie wisiało w powietrzu niczym oskarżenie. Powinno zostać przyjęte z natychmiastowym zapewnieniem. Moja mama, Vivian, powinna była wpaść z dodatkowym talerzem, przepraszając za zamieszanie. Mój brat, Dennis, powinien był zaproponować miejsce albo zażartować. Ale dziewięcioro dorosłych stojących wokół tego wypolerowanego mahoniowego stołu – moja mama, mój brat z żoną Pauline, wujek Leonard i ciotka Francine oraz kuzyn Theodore – milczeli.





